Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/19

Ta strona została przepisana.

— Zaczynam wierzyć w opowiadania kolegi Piotrowskiego, który nam kiedyś podobne rzeczy prawił, a myśmy go nazwali szowinistą i deklamatorem.
— Nikt nie wymyśli nad to, co oni wymyślili! — rzekła ponuro pani Barbara.
— To są warunki okropne i o ile się zdaje nieodwołalne. Biada zwyciężonym! Co prawda, samiśmy temu winni.
Rozłożył ręce ze współczuciem obojętnem, obowiązkowem. Był to ruch i ton człowieka, który z faktem się pogodził, zbył zasady niewygodne, jak papiery, które spadły, kupił inne, i dla ludzi, którzy tamte zatrzymali i zbankrutowali, ma litość napół z pogardą.
Pani Barbara milczała, patrząc w ziemię.
— Stało się! — rzekł Iłowicz z westchnieniem. — Przegraliśmy partyę, przepadł kraj i byt niezależny. Trzeba sobie utorować nowe drogi, zdobyć nowy byt, poświęcić nowe hasło i sztandar. Dosyć biadania na zgliszczach w ślimaczem zaskorupieniu.
— A gdzież ten byt i droga? — ozwała się pani Barbara. — Przecie nam wszystkie drogi zamknięto, byt odebrano. Nie wolno być urzędnikiem w żadnym wydziale, nie wolno niczem się zajmować, nic działać.
— Tylko tu, w tym kraju. Całe imperyum zresztą stoi dla nas otworem. Owszem nawet, bardzo chętnie nas tam widzą, mnóstwo porobiło karyery, mają świetne posady i urzędy. Tam nasz byt i droga, tam nas poważają i liczą się z nami, kiedy tu pozostałych mają w pogardzie i lekceważeniu. Bo i co ci tu wskó-