Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/190

Ta strona została przepisana.

wściekłość, układał plany odwetu, potem się powoli uspokajał, przychodziła refleksya — ostygał.
Ostatecznie, czy można takich półgłówków brać na seryo? Filip był osioł, bydlę robocze, zdziczałe na partykularzu, babka — zdzieciniała fanatyczka. Nierozsądnie zrobił, że ich zaczepiał, że pojechał, że spodziewał się czegoś rozsądnego od takich.
Albo to mogą go nawet zrozumieć!
A przecież nie daruje im, przytrze rogów, ale zimno, spokojnie, powoli.
Gdy znalazł się w wagonie, zupełnie wrócił do równowagi, myślał tylko, czy żonie opowiedzieć przyjęcie i jak.
Dalej, dalej wiózł go pociąg na wschód i rad był, że się oddala. Gdy się zbliżył do Tuły — całe to przejście robiło mu wrażenie zmory, nie chciał o niem myśleć.
Nareszcie stanął na miejscu. Wracał wcześniej, niż zapowiedział i wyobrażał sobie, jak się zdziwią w domu, bo depeszy nie wysłał z drogi.
Zadzwonił do drzwi, słychać było w mieszkaniu gwar dzieci, śmiechy i bieganinę, ale nikt nie otwierał. Po chwili, zniecierpliwiony, zadzwonił mocniej, lecz dopiero po niejakim czasie otworzono.
Służący, na jego widok, zmieszał się, wyprostował i natychmiast nizko się ukłonił.
— To barin — wybełkotał. — My nie spodziewali się.
— Widzę, bo się nie spieszycie z otwieraniem. Znoś rzeczy z sanek.
Dzieci z głębi zaglądały i poznały ojca. Ukazały się też zaraz i hałaśliwie poczęły go witać. Najstarszy Alosza, ziajany i spocony,