Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/192

Ta strona została przepisana.

— A was kto tu dogląda? — spytał.
Tu Alosza umilkł, a Kola rzekł tryumfująco:
— Mademoiselle chodziła za nami, ale że nam dokuczyła, więc ją Alosza zamknął w łazience. My papaszy damy zjeść, bo mamy klucze od spiżarni. Wykradliśmy mademoiselle!
I dumny z tego czynu, opowiadał dalej.
— My już byli w spiżarni. Wiemy, co tam jest. Chodź, popatrz, my tobie damy — warenia (konfitury). My i wódkę pili! A potem bawili się w zwoszczyków.
Zrozumiał tedy szramy i rany, i czem był poplamiony fartuszek małej.
Zwrócił się do lokaja, wnoszącego kuferek i spytał ostro:
— Co się tu dzieje? To tak pilnujecie domu, jak nas niema. Francuzka zamknięta w łazience, dzieci rabują spiżarnię — a wy co robicie?
— Ja, barin, ja barin — jąkał służący — mnie pani uwolniła do żony. Ja tylko co wrócił!
— A kucharka, a służąca, gdzie są?
— Zapewne do pralni poszły.
Rozgniewany poszedł Wacław, i przedewszystkiem uwolnił francuzkę z więzienia. Była to młoda, szykowna paryżanka, która przyjechała do Rosyi w nadziei złowienia jeśli nie męża, to bogatego kochanka, i funkcye swe pedagogiczne spełniała bardzo pobieżnie i powierzchownie.
Wypuszczona na wolność, poczęła spazmować i narzekać na dzieci, przedewszystkiem na Aloszę. Ale chłopak odzyskał rezon, i zuchwale się bronił.
— To mademoiselle mnie oskarża — aha —