Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/198

Ta strona została przepisana.

— Szkoda.
— Dlaczego?
— Bo było lepiej wziąć majątek. Oczywiście, oszukali cię w dziale, jak sami chcieli. Dzieci niby kochasz, ale o ich przyszłość wcale nie dbasz. Zostawisz im po sobie — figę. A to wszystko, żeby wzbogacić rodzinę, która drwi sobie z ciebie, jak z głupca.
Milczał, chodząc ciągle wzdłuż pokoju.
Nagle spytał:
— Czy to prawda, żeś na bal pojechała z Fomowem?
— Któż ci to mówił?
— Alosza.
Roześmiała się i ruszyła ramionami.
— Myślałam, że mała Natasza — odparła.
Potem ziewnęła zmęczona i znudzona.
— Spać mi się chce. Proszę cię, jutro umów Tercewa i zapowiedz służbie, żeby mnie nie budzili przed południem. Te tysiąc rubli dla Pełagiei wzięłam na parę dni u starego Jermołowa. Załatw to z nim sam. Dobranoc ci!
I ułożyła się do snu.
Nazajutrz rano Wacław poszedł do sądu, a skończywszy obowiązkowe zajęcie, pojechał na poszukiwanie Tercewa, do mieszkania jego ojca, duchownego „ojca Nikanora,” proboszcza jednej z przedmiejskich cerkwi.
Ale Siergiej, piąta latorośl tego rodu, po wypędzeniu z uniwersytetu i powrocie na łono rodziny, rzadko bywał w domu, i ani rodzice, ani siostry nie wiedziały, gdzie jest obecnie. Obiecano go szukać i przysłać do pana prezesa.
Ztamtąd ruszył Wacław do Jermołowa.