Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/202

Ta strona została przepisana.

— No, chwała Bogu — rzekła Saszeńka. — Oswobodzi mnie od dwóch przynajmniej. Ciekawam, jak wygląda. Przyjdę mu się przypatrzeć.
Wacław dopił resztę likieru, pocałował ją w rękę i wyszedł z ciężkiem sercem.
— Żebym jej nie znał, nazwałbym potworem! — myślał. — Ale ona dzieci kocha, tylko za piękna jest, zanadto świetna, żeby się małostkami zajmować. No, Tercewa ja dopilnuję, nie dam dzieci zmarnować.
Wszedł do gabinetu i krytycznie spojrzał na przyszłego mentora.
Był to wątły, blady, z rzadkim zarostem, nizkiem czołem i zwierzęcą szczęką młodzieniec, ubrany nieporządnie, z czupryną, jak strzecha po burzy. Oczy miał zielone, zimne, szydercze i zuchwałe, usta wązkie, sarkastycznie uśmiechnięte, postawę pełną niedbałej dezinwoltury. Wstał na powitanie i rzekł z lekkim ukłonem:
— Podobno pan mnie chciał widzieć, więc jestem.
Wacław zrażony od razu powierzchownością, odparł zimno:
— Tak. Miałem zamiar powierzyć panu pod opiekę dwóch moich chłopców, ale to są małe dzieci, może dla pana za małe. Potrzebują więcej dozoru, jak nauczyciela z uciwersyteckiem wykształceniem. Zresztą wymagałbym, żeby kierunek wychowania był pod moim nadzorem.
Twarz Tercewa skurczyła się i zadrgała.
— Małych dzieci nie doglądałem nigdy. Spełnić mogę, co i ile mi będzie polecone, a co pan mówi o kierunku, to nie rozumiem, jaki