Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/210

Ta strona została przepisana.

— Dobry wieczór, panom! Dla czego pan nie każe dzieciom spać się kłaść, panie Tercew, a sami nie przyjdziecie na gawędkę do salonu. Co ty za obrazki przeglądasz, Kola?
Dzieciak pokazał mu książkę. Była to ilustrowana anatomia. Studenci spojrzeli po sobie, wstali i Zwierow począł się żegnać.
— Zagadaliśmy się — rzekł — i nie zauważyłem, że tak późno. Spokojnej nocy.
Gdy wyszedł a chłopcy poszli spać, Barcikowski odezwał się:
— Jakże panowie mogą prowadzić przy dzieciach nieprzystojne rozmowy i dawać im do rąk takie książki?
— Albo to źle, że wcześnie życie poznają? Zona pańska mi przykazała: niech lepiej za wiele znają, niż za mało. Ale zresztą, albo oni co rozumieją? — odparł Tercew lekceważąco.
— Ale ja podobnego systemu nie aprobuję i usilnie pana proszę o większą uwagę, co dzieci słyszą i na co patrzą. Takie książki powinny być pod kluczem!
— Dobrze! Zamknę! — zamruczał Tercew.
Wacław wyszedł do pokoju chłopców.
— Pacierz zmówiliście? — spytał Aloszy.
— Tak — odpowiedział, ale jednocześnie Kola zawołał:
— Nie. My już dawno nie mówimy pacierza.
— Dlaczego kłamiesz? — ostro zagadnął Aloszy Wacław.
— A ty także do cerkwi nie chodzisz! — odparł chłopak zuchwale.
— Tobie nic do tego. Ty masz pacierz odmówić codzień.