— Ileż ma lat? — spytał Filip.
— Cztery.
— Tyle, co moja najstarsza.
— Dwoje masz?
— Troje. Chłopak się urodził w Adwencie. Seweryk, dla pamięci ojca nieboszczyka, a starszy Kazio, jak teść mój.
— Twój teść zawsze służy u tego hrabiego?
— Zawsze. Dzięki Bogu, pełen sił jeszcze.
— Musiał sporo zebrać przez tyle lat?
— Hrabiemu zebrał. To też go tam bardzo poważają. Nie kradł, więc zkądżeby zbierał dla siebie.
— A ja zawsze trwam w zamiarze kupienia tam u nas majątku. Na wiosnę chciałbym już mieć jaką własność i wakacye tam spędziś.
— To nie trudno. Handlują tam teraz majątkami, jak końmi. Nowonabywcy nie bardzo się aklimatyzują.
— W maju pojadę na targi do Wilna i może mi coś dogodnego się trafi, — rzekł Wacław zamyślony.
W tej chwili drzwi się otwarły i weszła Saszeńka.
Filip wstał, a ona, nie czekając przedstawienia podała mu rękę z ujmującym uśmiechem i przemówiła po francusku.
— Jakże się cieszę, że pana poznaję. Witam całem sercem.
Filip poczerwieniał. Ledwie rozumiał po francusku; mówić nie potrafiłby, ale był istotnie olśniony pięknością jej, czarem całej postaci, głosu, ruchu.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/216
Ta strona została przepisana.