Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/217

Ta strona została przepisana.

Ona też przyglądała mu się ciekawie i rzekła swobodnie:
— Ale pan do Wacława niepodobny. Nigdybym was za braci nie miała z twarzy.
— Mów po swojemu Saszeńka — wtrącił Wacław.
— O, i owszem. Będzie nam swobodniej. U was tam pewnie dużo po rosyjsku mówią?
— W urzędach obowiązkowo, więc trochę umiem.
— A okolica tam u was ładna, bogata?
— Mnie się zdaje, że najpiękniejsza na świecie.
— A tu się panu podoba? Był pan kiedy w Petersburgu?
— Nie, nigdy nie byłem. Od nas mało kto bywa w Petersburgu, chyba za koniecznym interesem. Do Warszawy jeżdżą.
— Ach tak! — uśmiechnęła się i po chwili spytała:
— Au pana w domu ludno?
— Babka stara, żona, troje dzieci.
— A siostrę przecie macie?
— Siostra w Warszawie nauczycielką.
— Ot, powinnaby do nas kiedy zajrzeć. Muszę ją sobie koniecznie zaprosić. No, skończył pan herbatę, proszę do salonu na gawędkę.
— Służę... tylko wpierw chciałbym interes z bratem załatwić.
— Dajże pokój, będzie czas — protestował Wacław, ale Filip był uparty i już pugilares dobywał.
— Chwila czasu i będzie po wszystkiem — rzekł. Odrachował pieniądze, Wacław mu zwrócił jego weksel, istotnie chwilę to trwało, i o-