Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/223

Ta strona została przepisana.

spodziewał takiego epilogu, bo się bardzo nie zdziwił, ani okazał zmartwienia.
— Ano — rzekł spokojnie — nietylko bogatym trzeba szczęścia, ale i biednym. Ma ci chłopcze tajone kochanie odbierać moc, to ją sobie bierz. Wiem, że jej nie zdradzisz i nie zawiedziesz, znam cię i cenię. A fortuna — w Bożej mocy, a szczęście, w waszem ręku. Pilnujcie go!
Oni też słowa te zapamiętali i strzegli. Życie było ciężkie i pracowite, pełne zawodów i klęsk, utrapień i niedostatku, ale szczęście uchowali całe, jasne, pełne...
Po powrocie z Tuły, Filip, jeśli można jeszcze, w dwójnasób pracował. Z wiosną począł karczować nieużytki, czyścić z łóz łąki, kopać rowy. Urodzaj zapowiadał się świetny, zbiór był pomyślny, powiększone ciężary popłacił, nabrał otuchy na przyszłość. Ale następna zima przyszła śnieżna i gniła, z wiosną pola wyszły czarne i spleśniałe, masy wód wiosennych zamuliły łąki, strach zajrzał w oczy Filipa. Jesienią dla popłacenia ciężarów musiał się zapożyczyć, potem dla oddania tych długów zboże tanio sprzedać. Od niezdrowo sprzątniętego siana zaczął z wiosną padać inwentarz, zasiewy szły ciężko. Na sprzęt, procenta, raty bankowe, musiał sprzedać krestencyę na pniu i został na cały rok bez grosza. Wlokło się tak do jesieni, on oszczędzał, kobiety dokazywały cudów wydobycia coraz to nowych, drobnych dochodów — łatało się jakoś.
Wtedy to, po paru latach milczenia, przyszedł list od Wacława. Pisał, że osiadł w Petersburgu, że zebrał trochę grosza i chce koniecznie kupić majątek, że zaś dowiedział się