Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/226

Ta strona została przepisana.

— Ja może przedtem umrę — szepnęła — ale ty?
— Jam trwał do ostatka. Widział Bóg, widzi matka z nieba, widzicie wy. Ludziom, com winien, zapłacę i w sumieniu będę spokojny. Babunia mi nie powie, żem winien!
— Nie. Spełniłeś wszystko!
Muszka weszła do pokoju, zrozumiała o czem mówią i rzekła:
— A może jeszcze ratunek się znajdzie. Mówiliśmy z ojcem. Gdybyś do Banku pojechał, o ulgę poprosił — możebyśmy jeszcze wytrzymali. Ojciec dał mi tysiąc rubli. Spróbój, biedaku.
— I ja mam pięćset rubli! — rzekła pani Anna. Jadwisia mi je dla ciebie zostawiła. Jedź, spróbój, Filip sekundę pomyślał.
— Toć dzisiaj piętnasty marzec. Za tydzień targi Bankowe. Trzeba jechać.
I pojechał. Na wyjezdnem obiecał Muszce, że ją o złem, czy dobrem uwiadomi natychmiast depeszą. W Petersburgu był raz pierwszy w życiu. Z trudem wystarał się o audyencyę u dyrektora banku. Przyjął go człowiek jeszcze młody, o twarzy bardzo zimnej i ostrej. Gdy usłyszał interes, popatrzał na proszącego, pomyślał chwilę — sięgnął do notatnika, i spytał, przewracając kartki.
— Barcikowski — Gródek?
— Tak. Miałem pożar w styczniu, i dlatego proszę o ulgę na pół roku. Połowę należności zapłacę zaraz. Proszę powstrzymać sprzedaż.
— Zapłać pan. Obiecywać napewno nie mogę. Muszę się porozumieć z zarządem. Może uwzględnią pana położenie!