Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/227

Ta strona została przepisana.

— Ale termin targów za dni parę.
— We wtorek.
— Kiedyż otrzymam odpowiedź?
— Zgłoś się pan pojutrze.
Ton był tak zimny, obojętny, że Filipa smagał jak biczem. Nie umiał prosić. Zaciął zęby i wyszedł.
W ciężkiej męce przebył te dwa dni, i znowu poszedł kołatać do potentata.
— Pan dyrektor wyjechał już do Wilna! — oznajmiono mu w kancelaryi.
Wtedy zrozumiał podstępny manewr i odmowę. Poszedł wprost na kolej i wziął bilet do Wilna.
— Stało się. Niema Gródka. Pojadę — zobaczę, kto go kupi. Depeszy nie wyślę jeszcze. Będzie czas na cios śmiertelny babce. Niech się łudzi jeszcze dzień.
Opanowała go tępa rezygnacya. Już się nie bronił, nie szarpał — był ranny śmiertelnie — umierał. Byle prędzej, tem lepiej.
Popołudniu pociąg przychodził do Wilna.
Martwym wzrokiem spojrzał Filip po wieżach, wyszukiwał wśród nich Ostrobramskiej i głucho jęknął w rozpacznej modlitwie. Pociąg stanął.
Filip wsiadł do dorożki, kazał się wieźć wprost do banku. Gdy stanął przed gmachem, dużo ludzi stamtąd wychodziło i nagle drgnął — ujrzał przed sobą brata.
I Wacław krok się cofnął na jego widok, ale wnet się opamiętał; dziwny, zły uśmiech przemknął mu po wargach:
— Trochę zapóźno przybywasz! — rzekł