go niedawno pan Jazwiński, nasz sąsiad, który właśnie uniwersytet skończył i mówił, że mógłby do drugiej klasy wstąpić.
— Szkoda, by się zmarnował!
— Co to? Zmarnował! — wtrąciła pani Anna. — Jak będzie uczciwym człowiekiem, to nie zmarnowany. Ja się o młodszego boję, by ten wstydu nie zrobił.
— Pewnie urwis! — uśmiechnął się Iłowicz,
Babka machnęła tylko ręką, matka westchnęła.
— Niechże mi go ciocia pokaże!
— Nie ciekawy! Tenby potrzebował ojcowskiej ręki i rózgi. Ten się zmarnuje, bo my mu rady nie damy. Nieszczęście!
Wacio stał u okna, zamyślony, wyglądając na podwórze, ciekawy rozmowy starszych. Zwróciła się do niego.
— Nie wiesz, gdzie Filip? Był na lekcyi?
— Był, ale go pan Tedwin zamknął do lamusa, żeby się lekcyi nauczył.
— Poproś pana Tedwina, żeby go tu przysłał.
— Kiedy go już w lamusie nie ma. Okno wybił i uciekł.
— Oto masz! — rzekła pani Anna.
— Ileż mu lat? — śmiał się Iłowicz.
— Dziesiąty zaczął.
Zawołała starego lokaja.
— Piotrze, zawołajcie-no Filipa. Pewnie jest na rzece.
Stary coś zamruczał i poszedł, wcale się nie kwapiąc. Wiedział dobrze, że zadanie było nad jego wiek i siły.
— Ja go przyprowadzę! — rzekła pani Barbara.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/23
Ta strona została przepisana.