Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/230

Ta strona została przepisana.

dotknął widok pogorzeli, martwota na podwórzu, nawet psów nie było widać.
Gdy bryczka zajechała przed ganek, z za węgła wyjrzał chłop jakiś i apatycznie przypatrywał się zmęczonym koniom.
Wacław wysiadł, wszedł do przedpokoju. Chłodno było i pleśnią czuć było, cisza też panowała grobowa. Rozebrał się z płaszcza, wszedł do salonu. I tu ten sam chłód i cisza. Chrząknął, echo rozległo się po domie. Meble stały sztywno na swoich miejscach, kurz je pokrywał, jakby nikt tu nie sprzątał, nie bywał.
Wszedł do jadalni. Bufety pozamykane, na stole takiż kurz, a na środku pęk kluczów. Tknął go dziwny niepokój, a zarazem śmiałość.
— Ej, jest tam kto? — zawołał.
Głuche echo po pustce, a potem cisza.
Tedy się zawrócił do przedpokoju, na ganek i spostrzegł gapiącego się chłopa.
— Słuchaj-no! A gdzie państwo?
— Niema. Już czwarty dzień, jak wyjechali.
— A starsza pani gdzie?
— Także pojechała. Wszyscy! Ja domu pilnuję.
— Dokąd wyjechali?
— Do grafskiego Ładynia. Ze wszystkiem!
Teraz Wacław wzburzony, drżący obejrzał cały dom — i zrozumiał.
Wyjechali na zawsze — wszyscy. Opróżnili mu dziedzictwo. Nie wzięli nic ze sobą, oprócz odzieży i osobistych sprzętów i ołtarzyka domowego z sypialni. Zresztą zostawili mu wszystko — jak od zarazy uszli.
Skończywszy przegląd, stanął w oknie sa-