Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/231

Ta strona została przepisana.

loniku, patrzał na bezlistny sad, którym marcowy wicher miotał — i rozmyślał długą chwilę.
Potem się wyprostował, wyszedł na ganek i zawołał chłopca, który flegmatycznie drwa rąbał.
— Ekonom tu jest?
— A jakże.
— Zawołaj go tutaj.
Zjawił się prędko Juchno stary, który wiek w Gródku zbył, stanął w progu i milczał.
— Ty tutaj rządzisz?
— A ja, proszę pana.
— No, to ci oznajmiam, że ja tu teraz panem.
— Wiem, pan Filip mi powiedział. Kazał panu wszystko zdać.
— Przedewszystkiem, gdzie domowa służba, gdzie stary Mateusz, lokaj?
— Mateusz, kucharka i służąca poszli za młodym panem. Jeżeli pan pozwoli, moja żona usłuży i zgotuje, zanim się nowych zbierze.
— Dobrze. Przyślij żonę. Konie w stajni są i bryczka?
— Wszystko jest, co było, pan Filip nic nie wziął.
— Na jutro rano niech konie będą gotowe do wyjazdu, a tymczasem dom ogrzać i światło mi dać. Będę spał w gościnnym pokoju.
Juchno wyszedł i po chwili ukazała się ekonomowa. Gdy się krzątała po domu, zagadnął ją Wacław.
— Żyje ta stara w oficynie. Jakże się nazywała?
— O Bazylowej pan myśli. Żyje. Z państwem też pojechała, dzieci niańczy.