Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/232

Ta strona została przepisana.

— To dziw, że wyście zostali — zaśmiał się szyderczo.
— Pan Filip kazał. Na św. Jan dopiero rok się kończy.
— Aha, roku dobywacie! — mruknął niechętnie.
Ekonomowa napaliła w piecach, podała samowar, posłała łóżko, chciała nawet gotować wieczerzę, ale on odmówił i odprawił ją do domu.
Wolał być sam ze swemi myślami.
Marcowy wicher szalał na dworze, sowy piszczały po starych szpalerach, niewesoły był to wtór do tych myśli.
Późno w noc położył się, czując wielkie zmęczenie po drodze, ale zasnąć nie mógł i bardzo rano wyszedł na podwórze.
Juchno już był w stajni, konie stały gotowe.
— Zaprzęgać! — rozkazał pan lakonicznie.
— Wedle obroku śmiem pytać, czy pan daleko jedzie? — rzekł ekonom.
— Nie trzeba obroku. Można kupić w drodze.
Po chwili bryczka stała pod gankiem. Wacław otulił się w swój płaszcz mundurowy i wsiadł na nią.
— Ruszaj do Ładynia! — mruknął.
Gdy zajechał przed dom administratora, otworzył mu drzwi stary Mateusz i przez sekundę się zawahał, ale Wacław żywo wysiadł, wszedł do sieni i rzekł:
— Powiedz panu Barcikowskiemu, że mam ważny interes, i proszę o chwilę rozmowy.
Mateusz otworzył mu drzwi do biura gdzie