Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/233

Ta strona została przepisana.

Barcikowski zwykle przyjmował interesantów, i rzekł:
— Proszę poczekać! pójdę oznajmić — pan w gorzelni.
W kancelaryi, na podłodze bawiło się dwoje dzieci. Dziewczynka może sześcioletnia, i o parę lat młodszy chłopak. Ona miała jasne włosy Muszki, i jej figlarne oczy — on czarną czuprynę Filipa, i jego zuchwałe oczy. Na widok wchodzącego, przestali ustawiać na ziemi ołowianych żołnierzy, i jęli mu się ciekawie przyglądać.
— Niema dziadzia! — rzekła wreszcie dziewczynka.
— A gdzież ojciec? — spytał.
— Tatko pojechał do roboty, konno.
— A mamusia?
— Mamusia kazała mi Kazika bawić, żeby nie krzyczał, bo prababunia chora.
— A jakże ty się nazywasz?
— A Dziunia przecie! — odparła rezolutnie.
Tu ją chłopak skubnął za rękaw i spytał niby cicho.
— Dziunia — to nie nasz? Żołnierzy nam pokradnie.
— Cicho — upomniała go. — Nie można tak mówić, bo cię do więzienia wsadzą.
W tej chwili drzwi się trochę przemknęły, i ozwał się trzęsący głos starej Bazylowej.
— Chodźcie, rybki, na kaszę! Mamusia woła.
Dzieci porwały się z ziemi, i pobiegły, ale od progu dziewczynka wróciła, nieufnie spojrzała na obcego i pozbierała w fartuszek żołnierzy.