Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/238

Ta strona została przepisana.

— Mów że Kazik. Tylko uważnie, powoli!
Dzieciak zamyślał się i zaczynał:

„Jeszcze Bolesław był małem dziecięciem
Już czuł w sobie żądzę sławy.”

Gdy się zacinał, podpowiadała mu Dziunia. Ta wszystko umiała — nawet już litery znała, a gdy matka przeczytała raz wiersz, już go mogła na pamięć powtórzyć.
Pani Anna z dziećmi temi zapominała swe bóle.
W maju, pewnej niedzieli, przyszli do Filipa chłopi z Gródka. Dzień był ciepły, więc na ganku go zastali z żoną, odpoczywającego i bawiącego się z dziećmi.
— Maksym! — powitała Dziunia starego gospodarza, który na czele gromadki szedł, i skoczyła ku niemu.
— Detyno ty nasza, maleńka! — rozczulił się chłop, na ręce ją biorąc, a chłopy poczęli, patrząc na to, głowami trząść.
— Ot, nasze — takie sprawiedliwie nasze! — mruczeli.
— Dzień dobry, ludzie! — pozdrowił ich Filip, pomimowoli rad, że ich widzi. Każdy coś u niego ukradł, jak mógł to oszukał, jak potrzebował łaski, wszystko obiecywał, jak już nie potrzebował, nic nie dotrzymał — znał ich do gruntu, miał z nimi sprawy i kłótnie, klął ich codzień przez długie lata — ale ucieszył się, gdy ich ujrzał.
Długie bo lata przeżyli razem — o miedzę na jednem polu, pod jednem słońcem — trudem, troską i pociechą czarnej ziemi rodzicielki zbratani. Znał ich ojców i dzieci, chaty i dobytek — historyę każdej rodziny — swoi bo byli.