Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/239

Ta strona została przepisana.

— Dzień dobry, panoczku. Przyszli popatrzeć na was, czy zdrowo Bóg chowa, jak wam się powodzi. Dawno nie widzieli. — Zatęsknili!...
Wiedział, że kłamią — że mają interes, ale się do nich uśmiechnął, a Muszka wyszła, by im poczęstunek narządzić.
Stary Maksym obdarzył Dziunię woreczkiem orzechów, a Filip jął ich rozpytywać o rodziny, o urodzaje, o paszę — kardynalne kwestye chłopskiego żywota.
— Pasze — machnął ręką Maksym — paszy niema, zgubili nas te cudze ludzie, co najechali. Nowotne pany!...
— To panoczku, mór najechał, nie ludzie! — dodał drugi, spluwając.
— No, no, nie plećcie! Toć oni wasza wiara, wasza mowa. To ja wam cudzy, lach — a oni ruskie, jak i wy. Mało wy łachów klęli, jak ja panował.
— Żeby tego powietrze, kto klął. A my nie ruskie, my „tutejsze.” A wiara jednakowa, to i co! Wielki honor, żeby pan z chłopem w cerkwi pokłony bił. Pan w kościele, chłop w cerkwi, tak było od wieku.
— Dla tego i pany delikatniejsze, i sumienie inne mają! — rzekł inny.
— A co do mowy — co pan mówi, że jednaka, to czemuż oni naszej całkiem nie rozumieją. Co który z naszych zagada do tego kacapa, co teraz tam rządzi — to on: Won „chachoł,” skatina, gawari pa ruskie.
— Dobrze jeszcze, jak w mordę nie da! — mruknął któryś.
— Ot tobie i jednaka mowa. A my jego, to mało co rozumiemy, chyba sołdaty odstawne, a baby to już ani słowa... — splunął Maksym.