Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/240

Ta strona została przepisana.

— A pan, jest? — spytał Filip wahająco.
— Niema. Był miesiąc, ale go nikt nie widział, wilkiem na człowieka patrzy. Taki to i pan cudzy — z miasta — co jemu chłop. Takci i zgubi nas.
— Dlaczego?
— To pan nie słyszał, że nam Załuże odebrali.
— No, toć dworskie pastwisko.
— My odrabiali. Toć nasza jedyna pasza! Gdzież bydło się podzieje?
— Pewnie chcą drożej?
— Całkiem nie dają — i z lasu nas chcą wypędzić.
— Las ma serwitut.
— To co? Taki ruski pan — wszystko przerobi.
— Być może! To was tęgo ścisnęli.
— I co z tego będzie, panie! — żałośnie spytał Maksym.
— Ano, dostaniecie paszę, jak ustąpicie z lasu.
— To znaczy albo bez drew, albo bez bydła. Bodaj-że ich nagła śmierć nie minęła.
— Już my i tak, jak durne, chodzimy. Do dworu już i ścieżka zarosła. Ani lekarstwa, ani rady, ani prośby. Kacapy dziewki napastują, pijane łażą, okna biją, na ludzi z nożami napadają. Przez całe życie my tyle za szkody nie płacili, co przez tę jedną wiosnę. A pop to już nam całkiem na kark wlazł, orze, jak wołami.
— A cóż on ma do tego?
— A jakże. On — że z panem do stołu siadał, zamek dostał na kaplicę, każe nam ją sta-