Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/243

Ta strona została przepisana.

bów wyrywała się zajadłość przybyszów, lub zuchwały, mściwy śmiech.
Musiał ich Filip hamować.
— Słuchajno — rzekł do Stefana Czujki, który o „czerwonym kogucie napomykał”. — Ty te myśli z głowy wyrzuć. Nie dajcie się zgubić, to słuszna rzecz jest, — ale od ognia wara! To i podłe i głupie. Grzech ciężki — a potem pokuta ciężka w katorgach.
Chłop umilkł, bo go sąsiad w bok trącił, zaczęto mówić o sprawach gromadzkich, o nadziejach urodzajów, a potem, pożegnawszy setnymi pokłonami „swoich panów” — pokrzepieni na duszy i ciele — odeszli.
W następnym raporcie do Wacława, Brechunow zameldował:
„Sprawa z serwitutem leśnym źle się obróciła. Chłopi dostali paszę w grafskich majątkach i o żadnej zamianie słyszeć nie chcą. Najmu też ze wsi niema i parobcy wszyscy uciekli. Trzeba będzie na lato ludzi sprowadzić i maszyny, bo miejscowych ktoś zbuntował — i może być ze zbiorem klęska.”
List ten przypadkowo pierwsza przeczytała Saszeńka i ledwie doczekała się powrotu męża z ministeryum, wnet się ozwała szyderczo:
— Już to z tym majątkiem toś śliczny interes urządził. Można było w przyjemniejszy sposób zatracić kapitał. Piętnaście tysięcy przez jedną wiosnę. Ładny to kraj, przyjemne stosunki — i po co — żeby się skompromitować u władzy!
— A to jakim sposobem? — zdziwił się.
— Ty zawsze jakbyś z nieba spadał. Szko-