Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/247

Ta strona została przepisana.

— Gadasz. Ja do niej przywykłem. No, a najgorsze — i dzieci chce zabrać. Rozumiesz — moje dzieci!
Wacław ruszył pogardliwie ramionami.
— Pewnie chce pieniędzy od wuja!
— Wcale nie. Chce, żebym się do Rygi wyniósł i ożenił się z nią.
— To trochę za wiele!
— Ano — widzisz — ma trochę racyi. Chodzi jej o nazwisko dla dzieci! No — i ją mam na sumieniu. Trafia się jej dobra partya.
— Ale wuju, dla rodziny wuj tego nie może uczynić.
— Ja też się bronię. Może się rozmyśli. Ale to mnie gryzie. Przywykłem do niej!
Westchnął, i widocznie bojąc się, że zechce mu dalej perswadować — spytał:
— No, a u ciebie co słychać. Zdrowi wszyscy?
— Żona wyjechała do Kisłowodzka — a ja się lada dzień wybieram w nasze strony. Wie wuj, żem Gródek kupił?
— Kupiłeś? A gdzie ciotka, twoja babka?
— U Filipa.
— A onże gdzie?
— W sąsiedztwie, służy!
— Więc zbankrutował? A to smutne. Biedna ciotka.
— Z własnej woli poszła za Filipem. Jabym ją był chętnie w Gródku zatrzymał.
Zawahał się i dodał:
— Ale oni wszyscy mnie odepchnęli. Znać i wiedzieć nie chcą.
— Ano, pewnie! — rzekł spokojnie Iłowicz.
— Wuj to znajduje naturalnem!