Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/25

Ta strona została przepisana.

łąki, do kosarzy; pani Barbara po bezowocnem szukaniu Filipa, zajęła się nabiałem w piwnicy, pan Tedwin, guwerner, który też w gospodarstwie pomagał, ruszył do spichlerza, a Wacio z siostrzyczką poszli do ogrodu, bawić się.
Jadwinię polecano zwykle chłopcu i on swą rolę spełniał sumiennie. Brał ją za rękę i prowadził w kąt ogrodu, gdzie mieli sobie oddany kawałek ziemi, który im wolno było samodzielnie uprawiać. Kawałek ten podzielili na dwie części, nie mogąc się z Filipem pogodzić. On w swej części chciał mieć puszczę, a w niej fortecę. Znosił tedy cegły i kamienie, włóczył gałęzie i deski — kopał rowy, urządzał fantastyczne mieszkania na drzewach lub w ziemi. Uprawy nie chciał, nic nie sadził, ani siał. Oni na swej części mieli grzędy i altany, darniowe ławki i gracowane ścieżki, a w starej budzie — opuszczonej lodowni — chowali króliki.
I tego dnia, jak zwykle, zebrali przedewszystkiem liści warzywa dla swego inwentarza i poszli do budy. Króliki zbiegły się na wołanie i brały karm z ręki Jadwini. Wicio tymczasem dobywał narzędzia: gracę i grabie.
W tem, w puszczy Filipa, rozległo się gwizdanie — het, gdzieś na drzewie.
— Filip, mama woła! — rzekł brat.
Wśród gałęzi widać było fantastyczną budowlę kijów, łozy i desek. Z przedziwnym sprytem dziki chłopak to sobie urządził i był tam istotnie niedostępny, dla babki, matki, starego Piotra i pana Tedwina. Że zaś podobnych kryjówek i gniazd miał mnóstwo w oogrodzie, nie można go było wytropić.
Słyszał wołanie brata, ale dalej gwizdał.