Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/252

Ta strona została przepisana.

inteligentnej twarzy, ale z wyrazem chłodu i sztywno, z daleka się ukłonił.
— Służę panu, jestem gospodarzem domu! rzekł. — Widocznie brał go za urzędnika, przybyłego za interesem; — mundur sądowy zastanowił go. Nie rozumiał co „justitia” mogła mieć do niego za sprawę.
— Przybyłem złożyć państwu moje uszanowanie, jako nowy obywatel w tych stronach.
Nagle Suszycki zrozumiał:
— Ach, to pan nabył Gródek. Przepraszam najmocniej. Wziąłem pana za urzędnika.
Ale ton nie był szczerym, ani serdecznym. Podał fotel i papierosy i dodał:
— Po Petersburgu musi panu tu być bardzo dziko i pusto. Istotnie, jak deskami od świata ten kąt zagrodzony.
— Państwo ten kąt ślicznie wystroili.
— Ano, robi się, co może, żeby nie zdziczeć. Zawszeć to kąt kochany i swój, choć brzydki.
— Pan sam gospodarstwo prowadzi?
— Naturalnie. Jest nas dwóch i wrośliśmy w ziemię.
— I rad pan z rezultatów?
— Owszem. Zresztą spełnia się powinność.
W tej chwili przez otwarte drzwi balkonu wpadła zziajana wyżlica, a tuż za nią szedł młody człowiek ze strzelbą przez plecy, z pękiem kuropatw u pasa i idąc, śpiewał:

Ej ostre, ej ostre, ej ostre kosy nasze...

Suszycki zerwał się, wybiegł na jego spotkanie. Śpiew się urwał nagle, zawahał się młodzieniec, zamienili z bratem spojrzenie i wszedł.