Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/254

Ta strona została przepisana.

było z obu stron forsę i przymus, i prawdziwą ulgą było podanie herbaty.
Gospodyni domu nie pokazała się, nikt o niej nie wspominał. Barcikowski spytał tylko, czy są dzieci, patrząc na wysokie krzesło z poręczą, stojące u stołu.
— Mamy córkę, nieduża osoba, trzylatka — uśmiechnął się Suszycki. — Przyszła żona pańskiego bratanka, już się teraz bardzo kochają.
Tu się spostrzegł, że się wyrwał niezgrabnie, więc spytał:
— A pan ma dużo dzieci?
— Troje. Średniego przywiozłem do Gródka. Starszy już w gimnazyum.
Znowu zaległo milczenie, i znowu Suszycki rozmowę zapytaniem podjął:
— Podobno pan bardzo pomyślnie ukończył spór o serwitut ze swymi chłopami?
— Jeszcze nie, ale mam nadzieję, że za rok to się ułatwi. Mirowy pośrednik obiecuje mi swą pomoc. Bardzo sprytny człowiek. Zna go pan?
— Nie.
Starszy Suszycki, bojąc się żywości brata, rzekł:
— My ich mało znamy. Jak się podatki i kary w porę płaci, to się i nie wie, kto rządzi.
— A tacy nawet wygodniejsi — mruknął Michał.
Skończono herbatę, przeszli znowu do salonu i gdy Wacław począł się żegnać, nikt go nie zatrzymywał. Wyjechał — przekonany, że z tym domem zażyłych stosunków nie zawiąże.
Po tej próbie parę tygodni się wahał, czy warto dalej próbować, ale wreszcie pomyślał:
— Przecie znajdę rozsądnych ludzi, któ-