rzy zrozumieją. Milczyński ma być powagą w okolicy, może ma lepszą głowę, niż inni. Pojadę!
I pojechał, ale już pamiętał wypadek z biletem, i na czystej karcie napisał po polsku:
Do Zbożnej droga szła popod Ładyniem.
Przez sztachety ogrodzenia dostrzegł dwoje znanych sobie dzieci, bawiących się opodal młodej kobiety, zajętej czytaniem. Na turkot powozu podniosła głowę, poznał siostrę Jadwinię.
I ona go snać poznała, bo prędko odwróciła głowę. Sekundę to trwało, ale jemu sposępniała twarz i stanęły w myśli dziecinne lata. Byłać to jego towarzyszka nieodstępna, powiernica, chociaż młodsza o lat kilka. I ona się od niego odwróciła. Cały zapas nadziei i otuchy go odstąpił. Miał ochotę zwrócić z drogi, ale się wstydził.
Zbożna nie miała pozoru kokieteryi, jak Horby.
Stary dwór, szary — w cieniu starych szpalerów, mchem okryte dachy, średniowieczne lamusy i spichrze. Psy zajadłe, powitały ujadaniem gościa. W sieni przyjął go sam pan, człowiek stary, otyły, typ kasztelana z portretu.
Gdy się przedstawił, uśmiech dziwny, sztucznej dobroduszności, przemknął po wargach gospodarza, bardzo nizko się ukłonił.
— Witam. Słyszałem, że pod pana rządem Gródek nabrał barwy, wycywilizował się. I dobrze — nasze dwory okrutnie szare.
Była to wzmianka, że nowe budowle