Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/261

Ta strona została przepisana.

Zaczęto mówić o awansach, intrygach, plotkach ze dworu i miasta, sprawach bieżących.
On się zajął robotą, byle nie mówić, nie odpowiadać, nie myśleć. Ostatni wyszedł z biura. Lokaj, otwierając mu drzwi, oznajmił.
— Pani wróciła!
Zachwiał się, zawahał sekundę i poszedł do swego gabinetu. Po chwili usłyszał jej kroki, otwieranie drzwi i głos zdziwiony.
— Cóż to? Nie wiesz, że jestem?
Stała naprzeciw niego, i gdy oczy na nią podniósł, niepokój mignął na jej twarzy.
— Nie spodziewałem się, że wrócisz — rzekł.
Już opanowała pierwsze wrażenie, stawała zuchwale do walki.
— A to dlaczego? — spytała, brwi marszcząc.
— Bo Tercew mi wszystko powiedział.
— Tercew! — powtórzyła, jakby z ulgą, lekceważąco, jakby wcale czego innego się bała, i już zupełnie pewna siebie. — Tercew tak pił i łajdaczył tam, że musiałam wzywać pomocy panów, żeby go się pozbyć.
— Panów? Nie. Tylko Maksyma Morduchowa.
— Jego i Glebowa, i Poźniakowa. Ach, więc to on ci coś opowiedział. Ciekawam, co?
— Dlaczegoś z dziećmi nie wróciła?
— Cóż to! śledztwo! Cóż to za ton przybierasz. Z oskarżeń Tercewa mam się tłumaczyć! To trochę za wiele. Jak się opamiętasz, z kim mówisz, i gdzie — to ci odpowiem!
Zatrzasnęła drzwi za sobą.