Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/263

Ta strona została przepisana.

ryerę. A tyś co myślał, że to twą pracę tak protegują. Dureń jesteś!
— Boże, Boże! — jęknął.
— Cóż za desperacya głupia. To ty wiewierzysz w cnotę kobiet i takich pięknych, jak twoja żona?... A znasz ty w Petersburgu jedną wierną?... chyba tak szpetna, że jej nikt nie chce, i ta jeszcze romansuje z lokajami. Twoja żona może najlepsza. Wybrała bardzo rozumnie i widoczne, jak dba o pozory, kiedy tyle lat tyś nic nie zauważył. No, a teraz skądżeś się dowiedział?
— Korepetytor zdradził. Powiedział mi zarazem, że i on był jej kochankiem.
— To nie może być. Tegoby dla Morduchowa nie zrobiła. Nie, to fałsz!
— Dla Morduchowa, nie dla mnie, nie dla dzieci! Więc ja czem jestem?
— Ty jesteś mężem. Ciebie się ona nie boi!
— Dlaczego?
— Bo musisz ją oszczędzić. Dla siebie, dla swej pozycyi, dla dzieci. Ty musisz milczeć, to twój interes.
— Tak wuj myśli! A ja przeciwnie. Ja ich dopilnuję i zabiję oboje, a potem siebie.
— Czyś oszalał. Teraz po dziesięciu latach, a dzieci!
— Może one nie moje. Ja już teraz wszystko przypuszczam.
— Et, bajesz. Zastanów się, i...
— Ja cierpię. Ja szaleję z rozpaczy, z żalu. Ja dla tej kobiety poświęciłem rodzinę, wiarę, jam ją kochał nade wszystko, a ona mnie okłamała i zdradzała. Co moje życie teraz warte?
— Ja kto, co warte. Jesteś radcą stanu, masz pozycyę wyjątkową, ogromną pensyę —