Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/267

Ta strona została przepisana.

ko na gadanie Tarcewa ją sponiewierał. Może tego znieść nie mogła, że to cierpi! Porwała go rozpacz, złość na siebie i żal tego bóstwa!
— Doktora! — krzyknął do służby.
— Jestem! — odpowiedział głos znajomego medyka, domowego ich lekarza.
Odsunął służbę, szybko do łóżka przystąpił, tylko spojrzał i zawołał:
— Papieru!
Prędko napisał receptę i rzekł do Wacława:
— Nic, nic! Za wiele zażyła chloralu, żeby spać, a za mało, żeby umrzeć!
I zabrał się do ratunku.
Nad ranem Saszeńka przyszła do siebie. Poznała doktora.
— No, cóż słychać na tamtym świecie? — spytał.
Zmarszczyła brwi, ujrzała męża i odpowiedziała:
— Spokojniej, niż tutaj.
Wacław zrozumiał bolesny wyrzut, pochylił się nad nią, wziął za rękę.
— Takeś mnie śmiertelnie wystraszyła! — szepnął.
Patrzała na niego surowo, ale nie cofała ręki. Teraz był gotów do nóg jej paść i przepraszać, już był wdzięczny, że go nie odtrąca.
— Co mi się stało doktorze? — spytała cicho.
— Zatruła się pani chloralem. Jak można być tak nieuważną!
— Głowa mnie bardzo bolała, po drodze byłam bardzo zmęczona, spać nie mogłam.