Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/28

Ta strona została przepisana.

panowaty zdużajut, a roby ty, Pyłyp! — i zaklął grubo.
— Fe, Filip! Żeby to babunia posłyszała! — odparł Wacio, zasapany.
— Toby dała w skórę, jeślibym się dał złapać! — odparł tamten lekceważąco. — No, chodźmy do jaskini! Mała nieś rydel!
Kapelusz zsunął z czoła i poszedł naprzód.
Poprowadził ich przez chmiele i chwasty, na piasczysty wzgórek, gdzie zakopywano kartofle. W jednym z tych dołów rył już oddawna w głąb i wygrzebał sporą jamę. Piasek się ciągle osuwał i psuł w jedną chwilę tygodniową robotę. Z cierpliwością niepojętą, przy jego niespokojnej naturze, chłopak rozpoczynał pracę na nowo.
I teraz kopaniem sam się zajął. Jadwinia zbierała piasek do koszyka. Wacio go z dołu wynosił. Pracowali tak więcej godziny, mało co mówiąc, zziajani, gdy w tem Filip zaklął, piasek się znowu osypał, napełnił jamę. Jadwinia, która się przejęła zadaniem, była blizka płaczu, Wacio koszyk cisnął.
— Nic z tego nie będzie — zdecydował. — Chodźmy ztąd!
— Jakto, nie będzie! — oburzył się Filip. — Ja sobie poprzysiągłem, że zrobię — i zrobię! Ma mnie głupi piasek zwojować, a nie doczekanie!
— To sobie sam rób, ja nie głupi! Chodź Jadwiniu! — rzekł Wacio.
— Idźcie, idźcie, próżniaki! Idźcie panować i bawić się. Ja i bez was się obejdę i będę miał jaskinię!
I napowrót rozpoczął niewdzięczne zadanie.
Długo się męczył sam, gdy w tem z góry dobiegł go nieśmiały głosik Jadwini: