Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/280

Ta strona została przepisana.

Ja się już tutaj rodziłam. Ojciec umarł trzy lata temu. Matka chce do swoich wrócić, ale pieniędzy jeszcze nie zebrała. Brata mam starszego, już zarabia — w naszej polskiej gazecie służy. Matka mówi, że nam jeszcze sto rubli trzeba.
Mówiła po rusku, więc ją spytał:
— A po polsku nie umiesz?
— Jakto? Toć my polaki. Ale matka każe z państwem mówić po rusku, żeby się nie wyśmiewali i nie łajali. Jak wrócimy do siebie, to nie będziemy już się bać.
— A kiedy pan zachorował?
— Wczoraj! Upadł, i już się nie może poruszyć.
Zajechali. Zastał Wacław istotnie rabunek. Julia, na czele swojej całej rodziny, zabierała spadek, za życia właściciela. Zwijano się tak żywo, że mieszkanie było prawie puste.
Ujrzawszy strasznego gościa, czereda się rozbiegła, a on poszedł za małą do sypialni.
Iłowicz leżał na brudnej pościeli, jak nędzarz. Przerażenie, zgroza śmierci malowała się na jego twarzy. Nikogo przy nim nie było.
Na widok Wacława, głowę podniósł, odetchnął.
— Przyszedłeś. Dzięki Bogu! — wymówił z trudnością.
Paraliż go obejmował całego.
— Patrz, śmierć przyszła. Samego mnie zostawili. Co oni tam robią? Posłali po ciebie? To dobrze. Nie odchodź. Straszno mi!
Odpoczywał chwilę, wreszcie dodał szeptem:
— Do Boga, na sąd, trzeba iść. Jak mi straszno! Taki sam jestem. Nikt się za mnie