Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/290

Ta strona została przepisana.

tych dwoje. A tu Korf żył i żył, zaczął czegoś się domyślać, szpiegować, śledzić ich nieszczęsnych — w trwodze żyliśmy bezustannej — ona biedna schła i nikła, Fomow poprzysięgał, że się zastrzeli, jeśli jakiego końca nie zrobią. A Korf żył i odgrażał się, że jakieś weksle ma, któremi Fomowa na dno turmy zapakuje. Boże, to były czasy!
Odetchnęła, pasując się ze sobą, wreszcie przeżegnała się kilka razy.
— Kara Boża, kara Boża — ja umieram, trzeba wszystko rzec. Onaż niewinna, opętał ją ten szatan, nie wiedziała co robi. To on proszek dał — on dał — on — on!
Miał Korf zasnąć — klucz od biurka trzeba było tylko wykraść, te weksle zabrać.
Tak ten szatan gadał, tak ona wierzyła — tak miało być — ona mi na krzyż przysięgła. Nieszczęście się stało — ten ją oszukał, czy tak Bóg chciał, Korf proszek wypił, ale nie zasnął — weksli wziąć nie można było — wszystko inaczej poszło — na zgubę dusz grzesznych. Korf umarł.
— Otruty!
— Kto mówi! — przeraziła się — nie poznała głosu Barcikowskiego.
Siedział w krześle wyprostowany, sztywny, kropli krwi nie miał w twarzy, i jakby umarłe rysy.
Jedno słowo wymówił, i nic więcej.
— Fomow go otruł — sam Fomow! — zawołała uparcie. — Saszeńka niewinna. Onaż tylko nieszczęsna, tak bez pamięci kochała tego niegodziwca, onaż za niego życie poświęciła.
— Co dalej? Mówcie! — wyrzucił z siebie Wacław.