mnie spotkało, słuszne jest. To jest mój testament — oddaję ich w ręce sprawiedliwości.
— Gałubczyk — rozległ się jękliwy głos Pełagiei, zaniepokojonej jego spokojem. — Ja twojej opiece ją nieszczęsną polecam. Ja pewna, że ty nad nią miłosierdzie mieć będziesz, bo ty ją miłujesz.
Wacław nie słyszał co mówiła. Wpatrzył się w jaskrawe ikony na przeciwległej ścianie, obok których, w równej prawie adoracyi, wisiał portret.
Zwitek listów silnie trzymał w dłoniach i powtarzał machinalnie w myśli:
— „Słusznie mnie to spotkało! Słusznie, słusznie. Za Boga, za ziemię, za matkę! Słusznie, słusznie!
Pełagieja wyciągnęła rękę i targnęła go za rękaw.
— Winczesław Sewerynowicz.
Drgnął, spojrzał na nią. Twarz miał zastygłą.
— Powiedzcie mi przed śmiercią dobre słowo. Powiedzcie, co myślicie. Ja niespokojna o moją Saszeńkę.
Zajęczała z głębi serca, wydobyła z trudem rękę z pod kołdry i przeżegnała się.
Zobaczył, że ręka ta wyschła i żółta, miała palce tak pokręcone artretyzmem, iż wyglądała, jak splot bezkształtnych korzeni.
— Czego chcecie. Oddam jej te listy. A o nią się nie turbujcie. Zgryzot ona nie ma, a po śmierci gdzie jej będzie lepiej, jak z Fomowem! Bóg z wami, Pełagieja Fokowna. Byłem prokuratorem i sędzią, ale teraz was nie