Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/294

Ta strona została przepisana.

oskarżam i tej kobiety sądzić nie będę. Teraz na mnie sąd przyszedł.
— Co ty gadasz. Kto ciebie sądzi, ty czysty człowiek. Ty litość tylko miej.
— Mnie na sąd podał mój Bóg, ten, wam nieprawy. Zostańcie w spokoju!
Wstał i jak automat szedł ku drzwiom.
— Winczesław Sewerynowicz. Przyszlijcie mi Saszeńkę, niech ja na nią przed śmiercią jeszcze popatrzę! — zawołała rozpacznie, błagalnie.
— Powiem jej, że wzywacie. Uczyni, co zechce.
— Powiedz, powiedz. Ja jej wyglądać będę, jak Boga. Dzieciątko moje nieszczęsne!
Wacław się znalazł w ciemnej sieni i wolno schodził na dół. W głowie miał zawrót i tak straszne cierpienie w piersi, że mu zimny pot okrywał skronie.
— Nie umrę tu, nie umrę — powtarzał szeptem. — Wśród nich nie umrę, niech się mnie nie dotkną nawet po śmierci.