Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/298

Ta strona została przepisana.

Tu się Filip okazał, jakim był, bo ramionami ruszył i odparł oburzony.
— A poco? Albo ja lepiej co zrobię, więcej umiem od ojca. Dwa tysiące rubli i tak pobierać będę, to dosyć! Albo ja jeden, setki nas jest, i te pensye cały dochód pożerają. Jeszcze kwestya, czy ja potrafię ojca zastąpić całkiem. Może i tego wart nie będę.
— Ja jestem tego pewien. I pewien przedewszystkiem pańskiej życzliwości, która droższa jest nad naukę i zdolności — a i tych panu nie brak, jak widzę ze stanu majątków.
— Tak pan hrabia mówi przez grzeczność, ale ja często widzę, że coś zaniedbam i coś przegapię. Cóż ja — uczyć się nie chciałem kilka lat, teraz uczyć się muszę całe życie. Jak samouk wertuję teraz księgi i na Ładyniu próbuję, czego się nauczę. Ja panu hrabiemu bębę służył całe życie, jeśli pan hrabia chce. Bylebym dogodził.
— A ma pan też dosyć na wychowanie dzieci? — Proszę mi otwarcie wyznać. Przecie ma pan na kogo pracować. Troje pan ma.
— Troje. Starszy już w trzeciej klasie w Warszawie, młodszy we wstępnej. Dobrze się uczą, u siostry mojej mieszkają, która freblowski zakład ma. Wystarcza na ich utrzymanie i wpis, im mniej mieć będą, tem tężsi ludzie z nich wyrosną. Nic nie szkodzi, jak biedy zaznają.
Machnął ręką i dodał.
— Ja zresztą nie mam czasu dużo o nich myśleć. To żony kłopot. Ja mam Ładyń na głowie.
— Dziękuję panu. Pomówię tedy o tem z żoną pańską. A wychowa też pan którego