Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/300

Ta strona została przepisana.

z dobrą cenzurą. Dzinia już podlotek, chłopcy swawolni, ale w matce rozmiłowani, dla ojca karni, z dziadkiem za pan brat. Potem nadchodziły wakacye, i wrzało śmiechem i życiem w domu. Filip z umysłu o Gródek nigdy nie pytał, gdy mu droga tamtędy szła, objeżdżał o milę, nigdy nie wspomniał brata. Jednakże obijały się wieści o uszy, i raz żyd na promie zakomunikował mu:
— Onegdaj przeprawiałem tego Brechunowa z Gródka. Wypędził go pan generał.
— Może i Gródek sprzedany? — mimowoli spytał.
— Nie, nie słychać. Tylko pan generał podobno chory leży.
— To przyjechał?
— Będzie z dziesięć dni, jak jest.
— Sam?
— Sam! Jechał tędy! Bardzo paskudnie wygląda. Pytał o jasnego pana administratora, czy zawsze w Ładyniu. Ja powiedziałem: a gdzieżby był. Tak nic więcej nie gadał, i pojechał. Brechunow gadał, że prędko umrze.
Prom przybił do brzegu, rozmowa się na tem skończyła. Opowiadał o tem Filip w domu.
— Jeśli to prawda, że ciężko chory, to możebyś się dowiedział? — rzekła Muszka.
— A mnie co do niego? — żachnął się. — Et, żydowskie plotki — dodał Barcikowski. — Żeby był chory, toby siedział zagranicą, i leczył się, a nie w Gródku spędzał listopad. Przyjechał zapewne na skutek donosów na Brechunowa, sprawdził jego gałgaństwa, i przepędził, a zanim drugiego dostanie, musi w pustce siedzieć. Nie wesoło mu. Czemu? ma popa i uradnika, może się z nimi bawić — warkął Filip.