— Uchowaj Boże, żyje i zdrów, ale odpoczywa.
— Babka umarła?
— Tak, już cztery lata temu. Osmdziesiąt lat miała. Paraliż! Dwa dni tylko chorowała.
— Iłowicz też umarł?
— Czytałem w gazetach.
— Ja go pochowałem.
— Onże cię wychował!
Zapanowała chwila milczenia.
— A dzieci twoje? — zagadnął Wacław.
— Uczy się w Warszawie cała trójka, pod opieką Jadwisi. Na święta to wszystko zjedzie za miesiąc. Nie mam z nimi żadnego kłopotu, dobrze się uczą i zdrowe, jak orzechy. Nawet mnie mało kosztują, bo starszy — taki knot — ale już mniejszym korepetycye daje, i pierwszym jest w klasie, a młodszego mój hrabia wziął na swój koszt, bo ma mnie kiedyś w Ładyniu zastąpić.
— Szczęśliwy jesteś — szepnął Wacław. — Tylko potem chłopców do szkół w Petersburgu nie oddawaj.
— Za granicę ich wyślę, na zachód. Młodszy agronomię skończy — posadę ma — a starszy i tak kawałek chleba znajdzie, gdy będzie fach miał. Niema tutaj na czem siedzieć.
— Szczęśliwy jesteś! — powtórzył szeptem Wacław.
— Nikomu nie zazdroszczę, dzięki Bogu.
— Ale mnie pewnie nie darowałeś?
Filip spojrzał na niego, miał szorstką odpowiedź na języku, ale widok tej ruiny człowieczej go zreflektował.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/303
Ta strona została przepisana.