Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/304

Ta strona została przepisana.

— Daj pokój! Chory jesteś — nie mówmy o tem. Ja nad tobą sędzią nie będę.
— Tylko Bóg, i już mnie osądził — dokończył Wacław.
Umilkli, Filip wąsy motał, chory zapatrzył się w żar kominka.
— Żebym ja ci wydał weksle, położyłbyś areszt na majątku, i dzieci twoje jeśli nie ziemię, wzięłyby jej wartość — rzekł po chwili.
— Po co? Majątek twój i twoich dzieci. Moje niech będą ubogie, ale wyrosną na poczciwych ludzi. I bez ziemi można być obywatelem kraju. Co się stało, nie da się odrobić — i ty nad tem głowy nie susz. Jużem tę stratę przebolał, a dzieci wiedzieć o niej nie będą — tak małe stąd wyszły. To skończona rzecz.
— Tak — ja już nic nie odrobię — ponuro rzekł Wacław. — Przegrałem wszystkie stawki.
Tu się ożywił i wyprostował.
— To jedno mi śmierć osładza, żem was unieszczęśliwiwszy — sam szczęścia nie miał, i żem był zawsze uczciwy.
— Dlaczego siedzisz tu sam, melancholii dostaniesz w tej pustce. Napisz do żony — sprowadź ją albo córkę, będą cię pielęgnować — zmienił rozmowę Filip, którego zamiast zawziętości i gniewu, ogarniała litość.
Chory się wzdrygnął, zaprzeczył ruchem głowy.
— Nie potrzebny ja im — ani oni mnie.
Stała się rzecz niesłychana.
— To przyjedź do nas! — zaproponował Filip. Jest wolny pokój, i ludzi mieć będziesz i opiekę. Doktór też jest roczny, dobry medyk i troskliwy o pacyentów. Tutaj cię nuda źre.