się. Teraz jeszcze bardzo słaby jestem, aleś mi zdrowia dodał. Dziękuję ci, żeś przyjechał.
— Jeśli chcesz, przyszlę ci naszego doktora jutro.
— Nie, nie, tylu już mnie leczyło. Wiem, co mi jest; wyzdrowieć nie mogę i nie warto. Tyś mi pierwszy ulgę sprawił. Nie będę się czuł tak samotny. Odwiedź mnie jeszcze kiedy.
— Bylebym czas miał, to przyjadę. U nas już gorzelnie w ruchu, to mi trudniej się wydalić. Ot i teraz już spieszyć muszę. Mam nadzieję, że cię za drugim razem zdrowszego zobaczę.
— Jeszcze mam do ciebie jedną prośbę Wygnałem Brechunowa, chciałbym dostać tutejszego człowieka. Ty znasz ich pewnie wielu. Przyszlij mi kogo.
— Dotrze. Postaram się.
W Ładyniu Muszka z ojciem niecierpliwie oczekiwali jego powrotu.
— No i cóż! — spytali oboje, gdy wszedł.
— A no, zastałem prawie trupa i litość mnie wzięła. Boże, co się z nim zrobiło. Toć on wygląda na ośmdziesiąt lat i niewiadomo, czy do świąt pociągnie.
— I sam jest w tej biedzie? — zdziwiła się Muszka.
— Sam. Musiała tam w rodzinie zajść jakaś katastrofa, bo i gadać o niej nie chciał.
— Trzeba go było zaprosić — rzekła nieśmiało, patrząc na nich.
— Zaprosiłem — odparł Filip — możem źle zrobił, nasze nieboszczki będą nie rade, ale on bardzo wygląda nieszczęśliwy.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/306
Ta strona została przepisana.