Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/307

Ta strona została przepisana.

Stary Barcikowski się odezwał:
— Nieboszczki u Chrystusa, który łotra do świętych ze sobą zabrał. Dobrześ zrobił, ale mnie się widzi, że on nie przyjedzie.
Jakoż minęło parę tygodni i z Gródka nie było wieści. O przybyciu i chorobie Wacława napisała Muszka do Jadwisi, ale i ta zbyła to milczeniem — i tak o tym dogasającym bracie zapomnieli, czy też nie chcieli wspominać.
Dopiero gdy dziatwa zjechała z ciotką na święta, spytała Jadwisia Filipa, gdy byli sami we dwoje:
— Cóż, umarł ten?
— Nie, boby mnie uwiadomili.
— Byłeś u niego drugi raz?
— Nie. Myślałem, że tu przyjedzie.
Milczeli chwilę, wreszcie Jadwisia rzekła:
— Trzeba się dowiedzieć, jak mu jest.
— Ano, to pojadę! — odparł lakonicznie Filip.
Na parę dni przed wigilią ruszył do Gródka. Zastał Wacława zdrowszym. Siedział w sypialni i czytał. Ucieszył się na widok brata i przez parę minut się ożywił, potem, jakby wyczerpany, umilkł, zgarbił się i patrzał szklanemi oczami w próżnię.
— Dlaczegożeś nie przyjechał do nas? — zagadnął go Filip.
Uśmiechnął się dziwnie.
— Trudno mi na cośkolwiek się zdecydować!
— Kiedy tak, to cię ze sobą zabiorę. Przyjechały dzieci. Jadwisia też rada cię zobaczyć. Nie masz żadnej wymówki. Zabawisz u nas przez święta.