Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/312

Ta strona została przepisana.

Walka, litość mignęła jej w twarzy, postąpiła żywo ku niemu, podała mu rękę i pocałowała go.
— Takeś się zmienił. Musiałeś ciężko chorować — szepnęła wzruszona.
Spazm go zdławił za gardło. Żeby byli sami, zapłakałby i jej by wszystko wyznał. Ale nie byli sami, więc ją tylko długo uścisnął i szepnął:
— Tak chorowałem i — umarłem.
Usiedli obok siebie; widząc, jak jest wzruszony, rzekła:
— Przedstawiam ci moją imienniczkę. Nieprawda, jak ona do naszej matki podobna. Chodźno, Dziuniu!
Dziewczynka podeszła, płonąc, jak mak. Dygnęła, podnosząc na obcego wielkie, ciemne, marzące oczy — oczy pani Barbary.
— Nie pamiętasz mnie? — spytał, przyciągając ją ku sobie. — Widzieliśmy się kiedyś?
— Pamiętam — szepnęła i spojrzała na ciotkę. — Stryj był wtedy, jakeśmy z Gródka wyjechali, ja byłam jeszcze mała.
— Patrzajcie, a teraz możeś dorosła? Może za mąż się wybierasz? — zaśmiał się Barcikowski.
— Nie, ja za mąż nie wyjdę. Z mamusią i ciocią będę w domu.
— I cóż będziesz robić w domu?
— Będę chłopskie dzieci uczyć!
— Śliczny projekt. Poczekaj, powiem no policyi, niech cię do ciupy wsadzą — droczył się stary.
— To i co? Wszyscy wielci i święci ludzie byli prześladowani. Ja się nie boję!