Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/32

Ta strona została przepisana.

— I owszem! Gdzież twoja ryba?
— Zobaczę, czy się co wzięło.
— Gdzie? Zastawiasz więcierze?
— Oho, chłopy zastawiają, ja wytrząsam. Oni później odemnie wstają.
— Ależ to kradzież, Filipie.
— Nieprawda! Babunia gniewała się na Sawę strażnika, że pozwala chłopom u nas kosze zastawiać. Sawa pozwala, bo mu za to dają wódkę, ale ryba nasza — ja zabieram.
— I cóż z nią robisz?
— Nic, do wody wrzucam. Czasem komu dam.
— Komuż?
— Bazylowej! — odparł niechętnie.
Bazylowa była to stara niańka, emerytka, która jedna w całym dworze lubiła urwisa.
Pani Barbara zrozumiała nagle, że ta stara chłopka potrafiła lepiej od niej oswoić dzikie dziecko.
— A czemużeś mnie nigdy nie dał?
— Czy ja wiem, co w domu robić? — mruknął. — Tam wszyscy na mnie krzyczą, a pan Tedwin linię mi na łapach onegdaj połamał.
— Bo trzeba się uczyć, dziecko. Widzisz, Wacio się uczy, za to go ten wujaszek chce z sobą zabrać do szkół, gdzie jest mnóstwo kolegów.
— Niechby mnie spróbował stąd zabrać. Za nic bym nie poszedł! — oburzył się Filip. — Ja się nie chcę uczyć, ja chcę pracować!
— Nauka jest najlepszą pracą.
— Nieprawda — pan Tedwin mówił, że trzeba się uczyć, żeby módz panować i nic nie robić. Wacio to lubi, ja nie chcę.
— A czemże ty chciałbyś być?