Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/36

Ta strona została przepisana.

skie kłopoty, a był to temat dla niego bardzo ciekawy i nieznany.
— Tak, dziko u nas, o kulturze ani słychu, i jakżeby się dała zaprowadzić. Rąk nie ma do pracy, chłopi tyle ziemi dostali po uwłaszczeniu, że dotąd jeszcze odłogiem leżą całe szmaty ich pól, tak zw. „wakantnych.” Na naszych gruntach i lasach mają serwitut.
— Jakże to jest? Czytam o tem czasami, ale doprawdy nie rozumiem.
— A no, wieś ma prawo pastwiska na dworskich gruntach, a z lasu mogą brać opał i materyał.
— Tak, darmo?
— A darmo.
— No, a któż podatki płaci?
— A no, my.
— Więc czyjeż to jest właściwie?
— Tego, kto tem rozporządził — chyba rządu — odparła gorzko pani Barbara.
Pan Tedwin, guwerner, szlachcic okoliczny, który w procesach z chłopami stracił swój folwarczek i goryczy morze zebrał, wmięszał się do rozmowy.
— Ta, w Gródku jeszcze pół biedy, bo obszar okrutny, więc tak nie dokuczy, ale u nas, panie, było szlachty pięć dworów, a na to trzy wsie. Ogrody nam spasali, las wyniszczyli do krzaka, wpędzali bydło na grzędy z kwiatkami, pod oknem. Kiedym ze szkół wrócił, chciałem coś postępowego zaprowadzić, zasiałem koniczyny, wysadzałem drogi, poprawiłem rasę bydła, chciałem las oszczędzić, hodować!! Com posadził, wyłamali — com zasiał, spaśli — com hodował, kradli, lub niszczyli. Potem mieszkałem już u sędziego w „kamerze”, bo adwokatów nie