Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/38

Ta strona została przepisana.

— Bom był młody i silny!
— Nieprawda. Był pan zdrów, bo sumienie miał spokojne! Po co kłamać, albo ja nie wiem, gdzie pan jeździ w niedzielę, niby to do kościoła. Myśli pan, że gdyby pan naprawdę jechał do kościoła, gdzie ten tam śpiewa po rosyjsku, ja bym pana puściła przez próg mego domu! Ale ja wiem, że pan jedzie do swej opuszczonej Zielonki, popatrzy na nią, dowie się, co się z nią dzieje, powłóczy się tu i tam i wraca, głowę zwiesiwszy.
— Prawda, bywam! — zaperzył się Tedwin — ale po to tylko, żeby się doczekać, aż się chłopi między sobą pozarzynają!
— Mój panie! Po co te wykręty? Ciągnie tam pana kleszczami — i było mnie się poradzić, zanim pan głupstwo zrobił. Stara jestem, znam choroby, wiem lekarstwa i wiem, czego się wystrzegać. Warunki są bardzo ciężkie, ale jeśli panu się zdaje, że ten bitwę wygrał, kto się z pola wycofał, to niech pan chłopcom historyi nie wykłada!
Tedwin milczał, pobity.
— A jakże ciocia daje sobie rady z serwitutami? — zagadnął Iłowicz.
— Staram się tem nie irytować, kiedy zmienić nie mogę, spraw nie rozpoczynam, chłopów nie drażnię. Dawniej, za mego męża, stosunki z wsią były fatalne, jest o tem nawet legenda. Teraz spokojnie. Ale powiedz, co za rezultat z takiego ustroju. Naturalnie uczyniono to, by zaszczepić ferment między dworem a wsią, osłabić żywioł polski. Ale czy to moralne, czy sprawiedliwe, czy korzystne dla samego państwa? Chłop karmiony jest nienawiścią dla inteligencyi, zbałamucony stronno-