być pomocnym, a pani Barbara zaproponowała gościowi spacer i zawołała ze sobą Wacia.
Wyszli tedy przed dom, za bramę, piaszczystą drogą, ku rzece. Dzień się miał ku schyłkowi, ciepły, cichy, przesiąkły wonią traw skoszonych i wijgotnemi oparami.
Rozejrzał się Iłowicz po okolicy. Brzydka była i monotonna. Szara wieś z jednej strony, o wiorstę może od dworu, piaszczyste pola, zasiane ubogiem zbożem, już płowem, na horyzoncie czarna linia lasów olchowych, po nad rzekami, gdzieindziej samotna sosna, wiatrak na wydmie, i nieskończoność łąk, łąk — jak okiem sięgnąć, na których, jak klomby, rozrastały się ogromne łozy i dęby rosochate i niskie, pełne pszczelich ulów, w kłodach wyżłobionych.
Tylko za dworem i sadem, kędy rzeki się zbiegały w jedno potężne ramię, zwracał zwrok i uwagę wzgórek, widocznie sypany, a na nim w chmielach i krzakach, gruzy forteczki Barcikowskich.
— Jak tu cicho, pusto! — rzekł Iłowicz — stając i rozglądając się wokoło. Te wody nie widać, aby płynęły; senność tu ogólna i jakieś zadumanie w całym krajobrazie. Czy tu ludzie kiedy śpiewają i śmieją się?
Jakby w odpowiedzi, ktoś w łozach śpiewać począł. Dziewczyna zganiała bydło do domu z za rzeki. Widać było w gąszczu łby rogate i pastuszkę w okopconej od dymu koszuli i spódnicy, bosą, ledwie odzianą, z pękiem jakichś traw na plecach.
Nie śpiew to był, ale zawodzenie, jęk, skarga.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/40
Ta strona została przepisana.