Już ludzie pożęli
A nasze pomięli.
Oj dolaż moja, dola.
Swoje powozili
Nasze poniszczyli.
Oj dolaż moja, dola.
Iłowicz uszy zatkał, pani Barbara smutno się uśmiechnęła.
W tem, bydło wydostało się nad rzekę i weszło w nurt. Płynęły zaraz i ukośnie pod prąd, płynąć poczęły ku wsi. Dziewczyna na brzegu miała czółno, raczej koryto niezdarne, w niem zamiast wiosła, gałąź sosnową. Odbiła i począł ją także prąd nieść, mało co pomagała gałęzią i zawodziła dalej.
— Utopi się! — szepnął Iłowicz przerażony.
— Pływa jak kaczka i codzień odbywa tę przeprawę.
— I to jest śpiew!
— Tak, jaki krajobraz, taka melodya. Weseli nie bywają oni nigdy, chyba nietrzeźwi.
— Mój Boże, jakie to smutne. Dlaczego te ule stoją na drzewach, nie na ziemi?
— Bo co wiosny rzeka wzbiera i zalewa te łąki do wysokości właśnie tych uli. Wtedy jesteśmy jak na wyspie, zupełnie od świata odcięci.
Z za rzeki teraz rozległ się tentent koni i ukazało się stado duże, które zaganiało dwóch chłopaków oklep. Z pluskiem wszystko wpadło w wodę.
— To nasze! — ozwał się Wacio — Filip już tam.
— Gdzie? — zawołała przerażona pani Barbara.
— A, ot na bułanym płynie. On to co-