Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/44

Ta strona została przepisana.

szy był ztąd widok na płaski kraj wód i łąk. Pod stopami nurt płynął żywiej, tłukł o brzeg, wirował.
— Usiądźmy — jeśli pan chce! To jest właśnie ten Gródek, który dał nazwę posiadłości Barcikowskich. Tu oni stróżowali całej okolicy od wrogów przez trzy wieki!
Usiedli, a chłopak podumawszy chwilę, zamyślony i poważny, jął mówić:

Po cudzego światu szerokich ziemicach,
Chód bieda i smutek przez ścieżkę tułaczy,
Iść z dumą na czole, z pogodą na licach
Mir zrobić z nadzieją, a rozbrat z rozpaczą;
O cześć, ni o litość u obcych nie prosić,
A kraj swój miłować i myślą i czynem
Brzemię męczeństwa bez sarkania znosić
Usque ad finem.

Iłowicz słuchał i rozważał. Tak tedy chowały, tem karmiły matki dzieci, w kraju, przeznaczonym na zagładę — w narodzie, który skazany był przez Europę całą na wyniszczenie. Biedne dzieci, nierozważne matki — szalone społeczeństwo! Tę pieśń przebrzmiałą i tę ideę zgasłą, dają im jak grunt i światło do życia. Własnoręcznie, ślepe, obłąkane, oddają znowu pokolenie do boju — bez przyszłości do trudu, bez zapłaty, do oporu bez logiki.
I znowu pokolenie zmarnowane i przedłużone tylko męki konania. O, ślepi, głupi, szaleni!
Zwiesił głowę, była wielka cisza wieczoru pól i tylko głos chłopca płynął w powietrzu.

Rozważać szeroko o błędach przeszłości,
A przyszłość budować świetniejszą i trwalszą,
A radzić spokojnie, bez swarów i złości,
By plon, jaki ostał na epokę dalszą,