się stało gwoli duchowi urzędniczemu, a Iłowicz wysyłał raporty, gromadził „sprawki” „protokóły” i obliczał swe „prohony” i dyety.
Zresztą ze złodziejami musiał politykować. Przecie mieli stosunki, plecy, protekcye, względność dla przestępstwa. Politykował tedy Iłowicz, myśląc w duchu:
— Sprawę zamażą, a na mnie się skrupi. Kto zaręczy, że Afanasiew, którego teraz złapałem, jak kradł rządowe drzewo na kanale, za lat parę nie zostanie grubą rybą. A wtedy co? Ani się obejrzę, jak mnie przeflancują nad Peczorę, albo do Jakucka. I tam są inżynierowie, którzy nie mieli sprytu! Mnie na to nie złapią.
Pisali tedy sekretarze puste frazesy, Iłowicz je podpisywał, winowajcy gościli go i honorowali i awans był pewny, jak pewne setki za „prohony” i dyety.
Jedna pani Anna zakłócała mu spokój sumienia. Ona bo miała takie przedpotopowe teorye i poglądy, z któremi i dysputować nie było sposobu, a dokuczały.
Mówiła tedy:
— Jakże to, gdy spławiam drwa do miasteczka, ten twój Afanasiew każe mi płacić za każdy płot. Powiedz, ma on prawo, czy nie?
— To jest jego dochód! To się wszędzie praktykuje.
— Co to jest dochód? On bierze pensyę, aby pilnował całości kanału. A on z nas ściąga podatek. To jest kradzież i bezprawie, bo ja wcale z kanału nie korzystam. Drwa zostają
Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/51
Ta strona została przepisana.