Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/53

Ta strona została przepisana.

pozwala. Wolno jej trzymać tylko własnych chłopców, albo blizkich krewnych. Inni mogą być tylko na ogólnej kwaterze lub u profesora. Tedwin zwiedził te kwatery. Jedną utrzymuje wdowa po popie, drugą żona prystawa pijaka. Dzieją się tam okropności, o których Tedwin ledwie mi śmiał opowiedzieć. Raczej zabić chłopca niż go tam umieścić. Katolikom nie wolno uczni utrzymywać.
— Więc cóż będzie?
— Chybabyś sama tam zamieszkała, ale to niemożebne. Ja się tu bez ciebie nie obejdę, tych dwoje tu zostawić samopas nie sposób, tam zabrać, za kosztowne. Tedwin mi wyrachował, ile to wyniesie. Bez pięciuset rubli rocznie ani zaczynać.
— Pięćset! Przecie wpis...
— Cóż znaczy wpis! — przerwała pani Anna. — Przecie dyrektorowi trzeba dać, a inspektorowi także, żeby chłopak został przyjęty. Profesor rosyjskiego nie bierze łapówki wprost, ale wymaga, by chłopak brał u niego dodatkowe lekcye, po trzy ruble, bo go inaczej do egzaminu nie dopuści. Na stancyach biorą rocznie dwieście rubli, a książki, a mundury a inni profesorowie.
— Mój Boże, pięćset. To ani myśleć! — szepnęła zgnębiona matka.
— Więc chyba trzeba się zgodzić na propozycyę Iłowicza. Oddać mu chłopca i płacić, ile można będzie. Trzysta rubli zbiorę z biedą.
— Ja mam te korale. Dają mi za nie sto pięćdziesiąt rubli. Wystarczy na wyekwipowanie.
— Korale trzeba dla Jadwini schować. Lepiej sprzedamy broń po Sewerynie, co dla