Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/54

Ta strona została przepisana.

chłopców przeznaczona. To się zbierze, mniejsza. Nie o grosz się troskam, ale czy godzi się nam chłopca dać od siebie. Taki młody, tak wrażliwy, a nuż na zatratę go damy.
— Na wakacye przyjedzie. Iłowicz obiecał go strzedz.
— Iłowicz sam potrzebowałby opieki. Zarażony jest!
Promyk nocnej lampki oświetlał ich twarze stroskane, poryte bruzdami ciężkiej doli i wszelakich cierpień.
Patrzały na uśpionego chłopaka, walcząc ze sprzecznemi uczuciami, nieświadome, gdzie świętszy obowiązek. Nareszcie babka odetchnęła głęboko.
— Ja myślę, Basiu, że jednakże powinniśmy go kształcić — dać wychowanie; chleb i byt zapewnić. Tu na ziemi ledwie się trzymać można — nie godzi się mu drogę zagradzać dla bojaźni. — Wstydby nam było, żebyśmy go nie utrwaliły dotąd w zasadach i wierze! Przecie on ma dwanaście lat, nad wiek jest rozwinięty i myślący, niech idzie w świat i walczy. Innego wyjścia ja nie widzę.
— O matko, a jeśli go tam zwichną, skoślawią? — Mnie tak straszno, tak bardzo straszno. Jabym o Filipa mniej się bała. Ten taki uczuciowy i wrażliwy.
— A ja jestem go pewna. Złego towarzystwa nie zechce, niezdrowego wpływu nie przyjmie. W jego rodzie nie było zdrajców, ani odstępców, a gniazdo kochali nadewszystko. Filip nam może wstydu przysporzyć, ten nie!
— Wasza wola, matko! — szepnęła przez łzy pani Barbara. Pochyliła się nad Waciem, i łzy