Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/57

Ta strona została przepisana.

— Ja mamusię kocham nadewszystko. Będę codzień pisał — wszystko napiszę — i co mamusia każe, zrobię. Ja chcę bohaterem być!
Na widnokręgu — na tle zachodu, tajemniczy młyn czerniał zawsze nieruchomy. Rzeka, lasy, łąki, były puste i głuche, i, jak zwykle, wielki smętek leżał nad okolicą rodzinną, z której Wacio odchodził, jak odchodzili przodkowie jego — na boje.
I tamtych matki żegnały — ale żadna z taką trwogą, jak pani Barbara. Bo tamte matki troskały się o rany i kalectwa cielesne, a ona o duszę swego chłopca.
Wracali potem do domu, skupieni i poważni, jak po przysiędze lub nabożeństwie i Wacio przez łzy — patrzał na dwór i pola, które już jutro opuści.
Na płocie, przy bocznym ganku, siedział Filip, jakby na nich czatował; i on był posępny i jakiś oszołomiony. Zbliżył się i brata za rękaw pociągnął. Weszli razem do dziecinnego pokoju, gdzie panował nieład pakowania, i Filip rzekł:
— Ja tobie dam moją skrzynkę. Jest przy niej zamek i klucz. Masz, tobie potrzebna! Upakuj w nią wszystko, co masz pięknych rzeczy, żeby ci ich nie ukradli.
I wydobył z pod łóżka pudełko staroświeckie, które na strychu znalazł — i u matki wyprosił. Było to najdroższe — co posiadał. Wykleił je kolorowym papierem, a klucz zawsze przy sobie nosił.
Teraz począł swe skarby wytrząsać. Były tam kawałki żelaza, baty, haczyki do wędek, rzemyki, sprzążki, i osobno — owinięte w bibułę, spinki kupione u węgra, scyzoryk i harmonijka